swiadectwo-5
Elfrida Wierszyłowska

wspomnienie Świąt Bożego Narodzenia wśród Mazurów:

Pewnego dnia rano, w moim cichym czasie spytałam się Pana: co chcesz, żebym dziś zrobiła? W Internecie słuchałam pewnego razu kazania, że dobrze jest, od czasu do czasu swoje życie podsumować i rozliczyć się przed Bogiem. Czy swoimi talentami dobrze zarządzałam? W co inwestowałam, co osiągnęłam? Czy siano, czy słomę, czy szlachetne kamienie i kosztowne perły? Tych ostatnich chyba nie było w moim życiu. Chcę za celnikiem mówić: "Panie, bądź miłościw mnie grzesznemu!" Gdyby Jezus nie przyszedł do grzeszników, kto by się ostał? Dlatego chcę chwalić ogromną łaskę i miłosierdzie Pana, który szuka i zbawia co zgubione.

Czy swoimi talentami dobrze zarządzałam? W co inwestowałam, co osiągnęłam? Czy siano, czy słomę, czy szlachetne kamienie i kosztowne perły? Tych ostatnich chyba nie było w moim życiu.
Już od długiego czasu robię remanent mojego życia. Im starszy człowiek jest, tym więcej sięga myślami wstecz. A gdy pastor zapytał mnie, czy mogę opowiedzieć coś z mojego życia, jak spędzaliśmy kiedyś Święta, to właśnie chcę trochę opowiedzieć.

Do mojego, mniej więcej, ósmego roku życia mieszkaliśmy w Szczytnie na Mazurach. Miałam szczęśliwe dzieciństwo. Nasz dom stał na peryferiach miasta w dolinie. Stoi tam zresztą do dzisiaj. Rodzice byli wierzącymi chyba od 1926 roku. Do kaplicy mieliśmy pół godziny. Uczęszczałam do szkółki niedzielnej. W klasie dla maluchów była jedna ciocia, która stale była uśmiechnięta. Bardzo obrazowo opowiadała historie biblijne, a pieśni do dziś jeszcze śpiewam. Na końcu była zbierana ofiara dla dzieci w Afryce. Ciocia miała taką skarbonkę, że kiedy rzucało się monetę, to mały czarny chłopiec na tej skarbonce kiwał głową na podziękowaniu. Więc każdy chciał monetę wrzucić. Szkółka odbywała się zawsze w niedzielę po nabożeństwie. Każda klasa miała osobne lekcje. Na końcu, żeby podsumować, spotykaliśmy się razem w dużej sali. Każdej niedzieli dostawaliśmy za zadanie nauczyć się „złotego” wersetu biblijnego z tej lekcji. Wywoływano więc zawsze kilkoro dzieci, które się zgłosiły wcześniej, żeby ten werset z pamięci powiedzieć. Kto poprawnie powiedział dostawał drobną nagrodę.

Każdej niedzieli dostawaliśmy za zadanie nauczyć się „złotego” wersetu biblijnego z tej lekcji. [...] Do dziś wryło mi się w pamięć...
Pierwszego Dnia Świąt Bożego Narodzenia było po południu nabożeństwo z dziećmi. W sali na podium stały dwie duże choinki z prawdziwymi świeczkami, które zostawały przez diakona zapalane na początku nabożeństwa, przy użyciu specjalnej długiej laski. Każde dziecko miało werset do powiedzenia. Nasz kierownik szkółki niedzielnej przy modlitwie miał zawsze jedno oko zamknięte, a drugie otwarte. Zawsze mnie to bawiło. Dopiero później uświadomiłam sobie, że miał jedno szklane oko. Na prezent dostawał każdy talerz ze słodyczami i mały prezent extra: chusteczkę do nosa, filiżankę, książeczkę albo na kartonie wiersz biblijny który można było powiesić w pokoju. Do dziś wryło mi się w pamięć: „Gdybyś zważał na moje przykazania, twój pokój byłby ja rzeka a twoja sprawiedliwość niczym morskie fale." (Izajasza 48,18).

W domu, na Wigilię nie mieliśmy takich wyszukanych potraw jak w Polsce. Przeważnie mieliśmy sałatkę i gorące parówki. Do picia dostawaliśmy upragnione kakao. Było zawsze skromne, ale my nie oczekiwaliśmy więcej. U nas słodycze były tylko raz w tygodniu. „Dziadek Mróz” przyszedł, przyniósł harmonijkę, małą laleczkę, czy coś, co mama wiedziała, że sobie życzyliśmy. Choinkę wieszał tatuś na suficie i naturalnie prawdziwe świeczki.

W pierwszy dzień Świąt była pieczona, chrupiąca gęś i czerwona smażona kapusta. W 33 roku przeprowadziliśmy się 6 km za Szczytno. Do kaplicy pieszo przez pola albo na rowerze. Zimy na Mazurach były wtedy bardzo mroźne, 30 stopni i częste zawieje. Ja bardzo lubiłam iść w taką pogodę. Sankami szliśmy na bliskie pagórki albo na jezioro na łyżwy. Na Sylwestra było nabożeństwo od godz. 20.00 aż do północy. Było przemówienie, świadectwo, deklamacje, wiersze. W przerwie mieliśmy agapę (wspólny posiłek), a krótko przed północą modlitwę na kolanach - aż dzwony kościelne na nowy rok zadzwoniły. Z powrotem często na nogach, przy świetle księżyca, chrupiący śnieg pod nogami, ale nam było bardzo radośnie.