wspomnienie Świąt Bożego Narodzenia wśród Mazurów:
Pewnego dnia rano, w moim cichym czasie spytałam się Pana: co chcesz, żebym dziś zrobiła? W Internecie słuchałam pewnego razu kazania, że dobrze jest, od czasu do czasu swoje życie podsumować i rozliczyć się przed Bogiem. Czy swoimi talentami dobrze zarządzałam? W co inwestowałam, co osiągnęłam? Czy siano, czy słomę, czy szlachetne kamienie i kosztowne perły? Tych ostatnich chyba nie było w moim życiu. Chcę za celnikiem mówić: "Panie, bądź miłościw mnie grzesznemu!" Gdyby Jezus nie przyszedł do grzeszników, kto by się ostał? Dlatego chcę chwalić ogromną łaskę i miłosierdzie Pana, który szuka i zbawia co zgubione.
Do mojego, mniej więcej, ósmego roku życia mieszkaliśmy w Szczytnie na Mazurach. Miałam szczęśliwe dzieciństwo. Nasz dom stał na peryferiach miasta w dolinie. Stoi tam zresztą do dzisiaj. Rodzice byli wierzącymi chyba od 1926 roku. Do kaplicy mieliśmy pół godziny. Uczęszczałam do szkółki niedzielnej. W klasie dla maluchów była jedna ciocia, która stale była uśmiechnięta. Bardzo obrazowo opowiadała historie biblijne, a pieśni do dziś jeszcze śpiewam. Na końcu była zbierana ofiara dla dzieci w Afryce. Ciocia miała taką skarbonkę, że kiedy rzucało się monetę, to mały czarny chłopiec na tej skarbonce kiwał głową na podziękowaniu. Więc każdy chciał monetę wrzucić. Szkółka odbywała się zawsze w niedzielę po nabożeństwie. Każda klasa miała osobne lekcje. Na końcu, żeby podsumować, spotykaliśmy się razem w dużej sali. Każdej niedzieli dostawaliśmy za zadanie nauczyć się „złotego” wersetu biblijnego z tej lekcji. Wywoływano więc zawsze kilkoro dzieci, które się zgłosiły wcześniej, żeby ten werset z pamięci powiedzieć. Kto poprawnie powiedział dostawał drobną nagrodę.
W domu, na Wigilię nie mieliśmy takich wyszukanych potraw jak w Polsce. Przeważnie mieliśmy sałatkę i gorące parówki. Do picia dostawaliśmy upragnione kakao. Było zawsze skromne, ale my nie oczekiwaliśmy więcej. U nas słodycze były tylko raz w tygodniu. „Dziadek Mróz” przyszedł, przyniósł harmonijkę, małą laleczkę, czy coś, co mama wiedziała, że sobie życzyliśmy. Choinkę wieszał tatuś na suficie i naturalnie prawdziwe świeczki.
W pierwszy dzień Świąt była pieczona, chrupiąca gęś i czerwona smażona kapusta. W 33 roku przeprowadziliśmy się 6 km za Szczytno. Do kaplicy pieszo przez pola albo na rowerze. Zimy na Mazurach były wtedy bardzo mroźne, 30 stopni i częste zawieje. Ja bardzo lubiłam iść w taką pogodę. Sankami szliśmy na bliskie pagórki albo na jezioro na łyżwy. Na Sylwestra było nabożeństwo od godz. 20.00 aż do północy. Było przemówienie, świadectwo, deklamacje, wiersze. W przerwie mieliśmy agapę (wspólny posiłek), a krótko przed północą modlitwę na kolanach - aż dzwony kościelne na nowy rok zadzwoniły. Z powrotem często na nogach, przy świetle księżyca, chrupiący śnieg pod nogami, ale nam było bardzo radośnie.